poniedziałek, 27 lutego 2017

początek... czyli październik 2016

Witam Wszystkich!

Pomysł stworzenia bloga narodził się z chęci dzielenia się swoimi doświadczeniami z posiadania własnych koników.

Mam na imię Kasia i razem z moją latoroślą  Nikolą będziemy przekonywać siebie i Was, że marzenia należy spełniać ;-) Choć nas to już chyba przekonywać nie trzeba...

Absolutnie nie będziemy się tutaj mądrzyć i udawać wszechwiedzące ...
Wręcz przeciwnie , uczymy się same od podstaw i z Wami , dlatego opiszemy tu duuużo naszych błędów i nie tylko ;-P Liczymy na wyrozumiałość i rady z Waszej strony !

Wszystko zaczęło się w zeszłym roku, kiedy to udało się nam kupić kawałek ziemi w Zakopanem, na której oczami wyobraźni od razu zobaczyłam  małą stajenkę i konie pędzące po zielonej łące.

No i oczywiście jeszcze przed podpisaniem umowy notarialnej kupna działki, zaczęło się buszowanie po internecie w poszukiwaniu tego wymarzonego...

Co najśmieszniejsze jako zupełny laik (zaczęłam przygodę z konikami ok. 10 lat temu, aczkolwiek moje jazdy były bardzo spontaniczne) długo zastanawiałam się, dlaczego tak dużo koni nazywanych jest brzydkim dla mnie imieniem: stanówka... Ok, śmiejcie się, śmiejcie...

Nie minął tydzień, kiedy w trakcie przeglądania ogłoszeń moje i Nikoli serducho zabiło mocniej...
Zobaczyłam to oto piękne stworzenie, które "paczało" na nas wielkimi oczyskami i nie dawało spokojnie zasnąć. Od razu, wiedząc że pewnie nigdy nie będzie nasza, nazwałyśmy ją Flicka.

Po 3 dniach myślenicy,  (choć zazwyczaj najpierw działam potem myślę) zdecydowałam się na telefon do stajni, gdzie piękności moje przebywało. Oczywiście nawet nie myślałam o zakupie! Chyba chciałam usłyszeć, że koń jest agresywny, niezajeżdżony, nie nadający się dla młodego jeźdźca.... Oczywiście żeby wybić sobie z głowy głupie pomysły.

Niestety stało się wręcz przeciwnie. Baaardzo sympatyczny męski głos zapewnił mnie, że konik jest miły, grzeczny, zajeżdżony i, mimo iż folblut, jest bardziej koniem do pchania.... (co nie znaczy że pełna krew angielska coś mi więcej mówiła). Na dodatek cena za klacz była... niska ?
Po zakończonej rozmowie, która oczywiście wywołała wypieki na mojej twarzy, nadal byłam przekonana, że to nie jest dobry pomysł... W dużym pokoju przecież jej nie zmieszczę!!!


Do tego mój kochany mąż, jak widać nieskutecznie, próbował mi wybić te niebanalne zakupy z głowy.... Nadmienię, iż Nikola zakochana w koniach praktycznie od urodzenia, nie miała pojęcia o moich przemyśleniach. Owszem wiedziała, że może za rok, dwa....

Cóż...Więc najpierw zadzwoniłam do sąsiada, który ma przydomową malutką stajenkę i dogadałam się z nim, że przetrzyma mi konika przez zimę, po której miałam nadzieję na rozpoczęcie prac na działce.
Następnie przebrnęłam przez dłuuugie rozmowy z mężem, który wprost tryskał entuzjazmem, o ile rozumiecie sarkazm...
Na trzeci chyba dzień zadzwoniłam do Marka o uroczym głosie (Stajnia Sowinki pod Poznaniem) i "kupiłam" konia , którego nawet raz nie widziałam w życiu na oczy!!!
Umówiłam się, że konik przyjedzie do mnie początkiem grudnia i będzie prezentem pod choinkę dla mojej córci ;-)
Zadzwoniłam do męża z radosną (jak dla mnie) nowiną, że rodzina nam się powiększyła ;-P , po czym oczywiście usłyszałam sapanie, że to był najgłupszy pomysł w całym moim życiu!!! He he....

Wszystko fajnie, ale po dwóch dniach po wpłaceniu zaliczki zadzwonił -O ZGROOOZO- mój sąsiad, że niestety przez komplikacje z działką nie będzie mógł wziąć konika, ale żebym się nie martwiła, bo na pewno Pietrek mi go przyjmie. A jak nie Pietrek, to Jasiek albo jakiś inny miłośnik koński z Szaflar, gdzie obecnie mieszkamy.

Oczywiście jak to bywa, żaden z pewniaków nie znalazł miejsca w swoich stajenkach dla nas ;-(

I co? Nie poddałam  się, tylko zaczęłam poszukiwania...

I tak znalazłam kilka km dalej fajną stajenkę (nie taką małą bo na 20 koni), która głównie zajmuje się sprowadzaniem i sprzedażą koni andaluzyjskich.
Pojechałam, sprawdziłam i zaklepałam. Ufff...

I wreszcie nadszedł ten dzień! Mareczek miał być wcześnie rano z moją księżniczką. Jakież było moje przerażenie, kiedy siedząc jak na szpilkach bezskutecznie próbowałam się do niego dodzwonić. Przez kilka minut wyobrażałam sobie, że trafiłam na oszusta, który lejąc do tej pory balsam na moją duszę, nasyciwszy się połową wymaganej kwoty, sprzedał moje maleństwo już kilku osobom na raz...

I jakaż była wreszcie moja ulga, kiedy  oddzwonił, klnąc na czym świat stoi, że prawie jest na miejscu, ale że ma dość tego białego g.... lecącego z nieba  ;-)

Dojechali!
Nawet nie bardzo chętna byłam, żeby się z nim witać. Nerwowo zerkałam na przyczepkę zastanawiając się, co zobaczę... Ale jak już Mareczek ja otworzył .... ochom, achom i przytulańcom zdezorientowanego konia  nie było końca....

(Marku z góry zakładam Twoją zgodę na publikację Twej facjaty)
Flicka, a w zasadzie Excelsior Art, drobniutki konik, z kopytkami jak u kucyka,  2,5 roku, z przeszłością wyścigową (na szczęście nie dawała za bardzo na sobie zarobić) stała się moją własnością...
A tu filmik pt: Jak Nikola Flickę dostała ;-P Niestety przebiegły dzieciak chyba już się domyślał.....



Mając nadzieję, że nie czytało Wam się najgorzej kończę  na dziś... Ufam, że wybaczycie mi błędy interpunkcyjne i ortografię która to nigdy nie była moją mocną stroną ;-P

2 komentarze:

  1. Gratulacje! Może i jak kiedyś....

    OdpowiedzUsuń
  2. Ech ... dzięki, najważniejsze nie tracić nadziei ;-P W moim życiu konik pojawił się dopiero po 40-tce !

    OdpowiedzUsuń